Raport 2015, str. 9: "Po utworzeniu rządu Donalda
Tuska rozpoczęto próby blokowania realizacji przez Prezydenta RP Lecha
Kaczyńskiego kompetencji Głowy Państwa".
Tymczasem było
już po samodzielnej inicjatywie prezydenta Kaczyńskiego o wizycie w
Gruzji, już był ten list do państw członkowskich NATO, żeby Ukrainę
włączyć do NATO, później wykorzystany w wojnie o Donbas przez propagandę
rosyjską i separatystów, że nie chodzi o suwerenną Ukrainę, ale o to,
że "Amerykanie chcą mieć bazy na Ukrainie".
W roku 2009,
gdy prezydent zamierzał również się wmieszać w politykę Rady Europy,
Donald Tusk ostro reagował. Po szokującym pojawieniu się prezydenta na
posiedzeniu Rady premier Tusk zwrócił się do Trybunału Konstytucyjnego.
Tusk chciał, w ujęciu Macierewicza: "blokować" dalsze kroki prezydenta w
dziedzinie polityki zagranicznej.
Trybunał Konstytucyjny w 2009 r.
Trybunał jednak przyznał rację Tuskowi. Macierewicz o tym
milczy, w raportach nie ma nic o tej decyzji Trybunału. Pisze o
"kompetencji Głowy Państwa" jakby orzeczenie TK w 2009 r. o granicy tej
"kompetencji" w sprawach polityki rządu nie istniało (Orzeczenie OTK ZU
nr 5/A/2009, poz. 78).
Orzeczenie mówi, że z mocy
Konstytucji prezydent jest "najwyższym przedstawicielem RP" (art 126).
Ale to Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną RP (art
146 K.). A "głową" Rady Ministrów jest premier rządu. Trybunał rozważa,
że ważna jest dobra współpraca między prezydentem i premierem, i że w
zasadzie nie jest wykluczone, że w delegacji do Rady Europy też
uczestniczy prezydent, ale że premier decyduje o składzie delegacji. W
praktyce to oznacza, że premier bierze ze sobą ministra lub ministrów z
resortu tematu obrad.
Rozważania TK o współdziałaniu
prezydenta z działającym prezesem rady ministrów, aby na zewnątrz nie
wyszły sprzeczne stanowiska, odnosiły się do art. 133 pkt. 3
Konstytucji: "
Prezydent RP w zakresie polityki zagranicznej współdziała z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem".
Minister nie może się w Sejmie bronić przeciw krytyce jego
decyzji, że taka była wola prezydenta, że prezydent mu kazał tak
zdecydować. W obecnej sytuacji
Beata Szydło
może powtarzać "my" i jeszcze "my", ale za to "my", nie może się nie
obronić w Sejmie, że działa na zlecenie prezydenta Andrzeja Dudy.
Racja podziału władzy między prezydentem i rządem w Polsce,
Niemczech i innych krajach Europy jest prosta. Parlament reprezentuje
naród. Rząd jest odpowiedzialny za swoje działania wobec Parlamentu. W
parlamencie wyraża się wola obywateli w sprawach rządzenia poprzez
posłów różnych partii, z których raz jedna, raz druga ma większość
głosów. Z różnych powodów rząd jednej politycznej orientacji może upaść
na korzyść nowego rządu innej orientacji. Prezydent musi być o tyle
niepartyjny, że on może być gwarantem ciągłości państwa w chwilach
kryzysów rządowych, i musi być w stanie wypełniać swoją funkcję przy
każdej zmianie większości głosów i każdej zmianie rządu w okresie swojej
kadencji.
Nie podoba mi się polskie określenie:
"liberalna demokracja", bo kojarzy się z liberalną partią, gdyż ustrój
demokracji nie powinien być inny przy rządzącej socjalistycznej lub
wyznaniowej partii. Rozumiem, że termin "liberalna demokracja" w
historii Polski wyraża różnicę z "demokracją ludową" z czasu komuny. W
holenderskiej historii "demokracja" zastępowała okres dekretów króla. Od
zmian w roku 1848 holenderska demokracja nazywa się "demokracją
parlamentarną" i z tym związana jest "ministerialna odpowiedzialność, za
decyzje rady lub oddzielnych ministrów wobec parlamentu".
Taka jest sytuacja od roku 1848. W Holandii jest "konstytucyjna
monarchia". Król ma funkcję państwową reprezentacyjną dla Królestwa
Niderlandów, wewnątrz i jakby też najwyższego ambasadora kraju na
politycznie neutralnym lub niespornym gruncie, i m.in. jako gwarant
ciągłości państwa.
Ale rząd rządzi, nie król, i parlament
reprezentuje wolę narodu. Preferuję określenie "parlamentarna
demokracja" także w odniesieniu do ustroju Rzeczpospolitej Polskiej.
Droga polska
Dystansu między funkcją prezydenta i rządem nie było widać
dopóki Lech był prezydentem i Jarosław premierem, ale gdy rząd Jarosława
upadł i Lech musiał być prezydentem przy rządzie PO i PSL z premierem
Tuskiem, wypadł z roli prezydenta.
Spróbował wyrwać Tuskowi z rąk ster państwa, który brat musiał mu oddać.
Stworzył wokół siebie ze swoją kancelarią "ministrów", jakiś
nadrząd nad rządem, jako prezydent/nadprezes, prowadząc własną politykę,
niezależnie od głosów w Sejmie, przeciwko polityce rządu premiera
Tuska, sabotując politykę rządu Tuska.
Podobna sytuacja
może powstać po upadku obecnego pisowskiego rządu, gdyby obecny
prezydent musiał być prezydentem przy radzie ministrów nie z tej samej
orientacji politycznej.
Czy
Andrzej Duda
mógłby być dalej prezydentem "wszystkich Polaków", jeżeli w okresie
swojej kadencji musiałby współdziałać z premierem niepisowskiej
koalicji? Pokazał już, że to bardzo wątpliwe.
Zaznaczam,
że błędy tego drugiego pisowskiego prezydenta mają nieco inny charakter
prawny niż błędy pierwszego. Ułaskawiając nie ostatecznie osądzonego
kolegę z partii, zaprzysięgając niekonstytucyjnie mianowanych sędziów
TK, a nie zaprzysięgając zgodnie z konstytucją mianowanych sędziów TK,
obecny prezydent ingeruje niewątpliwie w władzę sądową, ale czyni to
popełniając nadużycie własnej kompetencji do - z tą kompetencją
sprzecznego - celu (détournement de pouvoir), aczkolwiek Lech Kaczyński
wprost uzurpował władzę, która nie była jego władzą, ale władzą rządu
(violence de pouvoir).
Jedno i drugie jest niezgodne z
konstytucją, ale to co Duda robi jest niezgodne z sensem, a co robił
Kaczyński - niezgodne i z sensem i z słowem konstytucji. Co jest gorsze?
To zależy od przedmiotu.
Postępowanie Andrzeja Dudy jest
o tyle krok do przodu, że nie przekroczył granicy swojej kompetencji,
jak to zrobił Lech Kaczyński. Tylko nadużywa swojej kompetencji.
Następny etap do "parlamentarnej demokracji" zrealizuje prezydent, który
będzie respektować i słowo i sens konstytucji. To będzie "prezydent
wszystkich Polaków". Niełatwe, ale można mieć nadzieję, że im dłużej
żyje demokracja parlamentarna i jej judykatura, tym bardziej liczy się
myśl wyrażona w słowach przepisu, który Lech Kaczyński lekceważył.
Konkluzja
Na zakończenie moich uwag o konflikcie Lecha Kaczyńskiego z
rządem Tuska o uroczystościach w Katyniu, i o konstytucyjnym znaczeniu
tego konfliktu, wnioskuję, że rzetelne wyjaśnienie odpowiedzialności za
fatalną dla tylu ofiar katastrofę trzeba zacząć od sądowego poznania
kwestii odpowiedzialności Lecha Kaczyńskiego i jego kancelarii. To nie
wyklucza, że obrońcy tej strony mogą się powołać na ewentualne błędy lub
zaniedbania trzecich osób, stawiając tezy, że one spowodowały, że
prezydent i kancelaria prezydenta naprawdę nie mogli przewidzieć
niebezpiecznych trudności i ryzyka ich przedsięwzięcia.
Jednak najpierw kwestia odpowiedzialności strony prezydenta. To ta
strona musi się usprawiedliwić. Nie odwrotnie. To nie tak, że strona
byłego premiera musi się usprawiedliwiać w sprawie odpowiedzialności
byłego prezydenta.
Proces karny 31 marca 2016
oskarżycieli prywatnych z niektórych "rodzin smoleńskich" przeciw
szefowi kancelarii premiera i urzędników w sądzie okręgowym w Warszawie,
który ma zniesławić Tomasza Arabskiego i jego urzędników, a pośrednio
Donalda Tuska jako sugerowanego odpowiedzialnego za katastrofę podróży
prezydenta, jest niewłaściwym trybem do ustalenia odpowiedzialności za
katastrofę. Jest bezzasadnie krzywdzący dla oskarżonych, robiący z nich
ofiary, nie tragedii smoleńskiej, ale politycznej afery smoleńskiej.
Istotne dla wyjaśnienia odpowiedzialności, jeżeli to naród ma
zainteresować, byłaby na przykład i między innymi rzetelna analiza roli
zmarłego szefa kancelarii prezydenta Władysława Stasiaka, i roli
Mariusza Handzlika, i oczywiście samego prezydenta. O martwych nic,
tylko dobrze? Nie w takiej sytuacji, nie, gdy ich śmierć jest używana do
zrobienia krzywdy żyjącym, którzy w pośredni sposób mieli związek z
wizytami w Katyniu, i po trzecie - nie, by na ich koszt gloryfikować
stronę i partię Kaczyńskich. Tragiczny los w katastrofie nie przesądza o
niewinności. Więc, albo uczciwy proces albo żaden.
REGULAMIN użytkownika "Gazety Wyborczej">>>
Szanowni
Państwo, kontynuujemy prace nad systemem komentarzy i ich ocen.
Wspólnie możemy sprawić, że nasze forum będzie miejscem przyjaznym i
wolnym od agresji.
Pomóżcie nam:
- nie dyskutujcie z trollami
- jeśli widzicie komentarze, które powinny być skasowane - zgłoście je moderatorowi poprzez kliknięcie kosza przy wpisie.
- wpisy i uwagi do systemu moderacji przysyłajcie mailem na adres forum@wyborcza.pl
Dziękujemy.
doktor1152
Oceniono 228 razy 220
oczywiscie , ze bracia kaczynscy sa odpowiedzialni za smierc ok. 100 osob w katastrofie smolenskiej. tylko ich proznosc, zarozumialstwo i chec dowalenia p. Tusk w ramach akcji wyborczej tzw. pis doprowadzila do tej tragedii!! tylko chorzy psychicznie i przeceniajacy swoje umiejtnosci laduja we mgle!!!!niech ten co przezyl z tych kaczy... opublikuje ostatnia rozmowe z cocpit tzn tez z bratem!!! i bedzie wszystko jasne, kto jest odpowiedzialny za katastrofe i smierc niewinnych ludzi a ktorzy zostali tez ofiarami zarozumialstwa i buty tych kaczynskich!!!